wtorek, 27 stycznia 2015

Rozdział I

                Jest jedna rzecz, która od zawsze leży w ludzkiej naturze i choć wielu starało się tego przyzwyczajenia wielokrotnie wyzbyć, nikomu to jeszcze się nie udało. Daremne próby uratowania swojego sumienia, spełzły na niczym, a ludzkość doszła do wniosku, że przecież nie robi nic złego i nie potrzeba tego zwalczać. Bo czy robi się komuś krzywdę rozmawiając na jego temat? Nie, ależ skąd! Przecież plotkarstwo to czynność wrodzona i nie trzeba się od niej odzwyczaić. Ludzie plotkują rano i wieczorem, w trakcie dnia i całymi nocami – to ich sposób na życie. Obgadują obcych, przyjaciół, rodzinę  tylko dlatego, że nie mają co zrobić ze swoim marnym bytem. Poprawiają, więc sobie nastrój, puszczając wodzę fantazji i wymyślając coraz to nowe brednie o innych. Brednie, bo właściwie w tych wyssanych z palca bzdetach nie było ani krzty prawdy. I choć znajdą się ludzie, którzy brzydzą się praktykowaniem plotkarstwa, to i tak okaże się, że oni również plotkowali, ale o tych, którzy plotkują. Właściwie to każdy plotkował o każdym – od zawsze. 

Harry Potter „W stanie szoku i groźny dla otoczenia”

                To był jeden z setek nagłówków Proroka Codziennego, który każdego dnia publikował artykuły na temat tego biednego dzieciaka, który niczym nie zawinił. Rzeczywiście nie zawinił niczym, oprócz tego, że przechytrzył Czarę Ognia i udało mu się podstępem dostać do Turnieju Trójmagicznego - podobno. Nimfadora nie wiedziała czy może wierzyć temu co upublicznia Prorok. W końcu nie od dziś wiadomo, że ta gazeta stała się zwykłym brukowcem, a wszystko to co było pióra Rity Skeeter, najczęściej okazywało się zwykłym kłamstwem, które miało na celu zapewnić jej rozgłos i wywołać zamieszanie w świecie czarów. I chociaż Tonks była przekonana, że prawie nic w tym artykule nie jest zgodne z prawdą, to i tak sięgnęła po gazetę z zaciekawieniem i przeczytała go. W momencie gdy odłożyła prasę na biurko, na którym i tak panował już nieopisany bałagan, którego nikt nie był w stanie posprzątać, do jej biura wpadła wysoka, ciemnoskóra, młoda kobieta o długich, prostych włosach w odcieniu ciemnego brązu i równie ciemnych, czekoladowych oczach.
Valeria Adams była jedną z tych dziewcząt, które swoją urodą potrafiły oczarować każdego, jednak jej charakter był wyjątkowo trudny. Albo się jej nienawidziło, albo akceptował to jaka jest i kochało się całym sercem. Tonks była jedną z nielicznych, które zawsze trwały przy Val, mimo jej wszystkich wyskoków, których było naprawdę dużo. Valeria była wyjątkowo uparta, zarozumiała, nieco zgorzkniała i pamiętliwa, ale miała również wiele cudownych cech, których niestety na pierwszy rzut oka nie było widać. Adams zawsze popierała swoich przyjaciół, bez względu na wszystko wspierała ich, miała niebanalny umysł, była sprytna, inteligenta i bystra. Jednak tak jak wszyscy uwielbiała plotkować, a nie było lepszego miejsca na usłyszenie ciekawych informacji niż Ministerstwo. Właściwie zaraz po redakcji Proroka Codziennego, to Ministerstwo Magii było drugą, największą wylęgarnią plotek.
- Czytałaś? – spytała niby znudzonym tonem, wskazując ręką na gazetę. Na froncie było zdjęcie Pottera, który wyszedł na nim wyjątkowo niekorzystnie. Nimfadora pokiwała energicznie głową i położyła nogi na biurku. Scrimgeour pewnie by ją zabił, gdyby ją w tym momencie zobaczył.
                Nimfadora Tonks była aurorem z nikłym stażem – piastowała swoje stanowisko zaledwie kilka miesięcy i chociaż była jeszcze chroniona, jak większość nowoprzyjętych pracowników, zdążyła już podpaść swojemu przełożonemu. Tonks nigdy nie wyobrażała sobie siebie w innym zawodzie niż auror. Już kiedy miała zaledwie dwanaście lat, oświadczyła wszystkim, że ma zamiar bronić świat przed przestępcami – mało kto w to wierzył, zważywszy na wrodzoną niezdarność dziewczyny, która objawiała się koordynacją ruchową godną pięciolatka, ale ona wbrew wszystkim dążyła do obranego celu. Zaskoczyła pozytywnie wszystkich, kiedy w piątej klasie zdała SUMy na bardzo wysokim poziomie. Niektórzy wręcz próbowali jej udowodnić, że ściągała na częściach teoretycznych, co było oczywiście nieprawdą. Dwa lata później po raz kolejny zszokowała świat, pokazując, że nie jest tylko i wyłącznie lekkoduchem, ale ma też coś w głowie i ze zdanymi OWUTEMAMI dostała się na studia aurorskie. Bolał ją fakt, że w momencie gdy skończyła swoją siedmioletnią edukację z nie byle jakimi wynikami, musiała podjąć się kolejnych trzech lat nauki. Ale obiecała to sobie, a co ważniejsze obiecała to innym. Po latach wypominania jej jaka to jest niezdarna, niesumienna i nieodpowiedzialna, chciała – a może bardziej musiała – uświadomić wszystkim, że się mylą, że stać ją na to by została aurorem. I udało się! Po trzech latach przepełnionych nauką, potem, nieprzespanymi nocami, połamanymi kończynami i licznymi decyzjami, że rezygnuje, została przyjęta. Podejrzewała, że wielki wpływ na to miał Alastor Moody – tak właśnie ten Szalonooki wariat, który stracił respekt w oczach wielu znających go czarodziejów. To właśnie on był jej mentorem podczas studiów, a także wykładowcą. Pierwszego dnia wygłosił bardzo dobitną przemowę, w której chodziło mniej więcej o to, że Ministerstwo to banda imbecyli niedostrzegających zagrożenia, które mają przed nosem i tylko wykwalifikowana kadra aurorska jest w stanie uratować honor tej placówki, a także zrobić w końcu coś dobrego i oni właśnie będą musieli tą kadrą zostać. Wielu zrezygnowało po kilku wykładach Szalonookiego, ale nie Dora. Ona wykazała się charakterem, czego nie zrobił w obecności Moody’ego nikt inny i postawiła się temu dziadowi – najwidoczniej mu zaimponowała, zyskując u niego trochę punktów, bo kiedy przez swoją niezdarność prawie oblała egzamin z kradzieży, jakimś cudem pozwolono jej kontynuować naukę. Była pewna, że to robota Moody’ego, który później wystawił jej wyjątkowo pochlebną opinię i jako jedna z nielicznych, którzy ukończyli studia, rozpoczęła pracę. Żałowała, że stary Alastor nie jest zarządcą Biura Aurorów. Wolała jego wieczne, irytujące docinki, narzekanie na najmniejsze szczegóły, stukający o posadzkę drewniany kikut, zastępujący nogę, magiczne oko łamiące wszelkie zasady prywatności oraz gburowaty wyraz twarzy, niż Rufusa Scrimgeoura. Ten facet doprowadzał Tonks do szału. Cichy, spokojny, z posępnym wzrokiem śledzącym każdy twój ruch i zjawiającym się jakby z nikąd w chwilach, gdy było to najbardziej niewskazane. Za każdym razem gdy się spóźniła, upuszczała dokumenty, nie ubrała uniformu albo zrobiła sobie nieregulaminową przerwę w pracy, ten pojawiał się i przypominał jej, że jest jego podwładną. Więc gdyby zobaczył ją siedzącą z założonymi na piersi rękoma i nogami na biurku, rozmawiającą z osobą, która nie miała prawa być w jej biurze, wydarłby się, grożąc po raz setny, że zaraz ją zwolni.
- Oczywiście, że czytałam. – odpowiedziała i spojrzała wyczekująco na Val. Zazwyczaj to ona przybiegała do Adams z najróżniejszymi nowinkami, ale jeżeli chodziło o plotki z pierwszych stron gazet – Valeria była niezastąpionym informatorem.
- Ten Potter to dziwak. – skwitowała bez entuzjazmu, chociaż Tonks doskonale wiedziała, że dziewczyna bardzo chcę porozmawiać na ten temat. Val bez ceregieli przesunęła biurkowy bałagan, gniotąc tym samym kilka ważnych dokumentów i usiadła.
- Nie przesadzaj, jesteś przewrażliwiona, naprawdę… Ja bym na twoim miejscu poszła do psychologa, on mógłby ci pomóc, pozbyć się tej psychicznej paranoi na punkcie Pottera. Nie żeby coś, ale… Zresztą, ja nadal uważam, że on się nie zgłosił do tego Turnieju. – powtórzyła przyjaciółce po raz setny, a kiedy ta spojrzała na nią sceptycznie, unosząc jedną brew do góry, dodała: - Jaki trzynastolatek zgodziłby się na coś takiego? Przecież to wyrok śmierci, ostatnie tchnienie, skończona głupota, no i w ogóle!  
- Zastanówmy się… - Podrapała się palcem wskazującym po brodzie, przywołując minę myśliciela. W takich chwilach, gdy Adams udawała myślenie, wyglądała komicznie. – Gdyby była taka możliwość, to z pewnością byś się na to pisała, na ten wyrok śmierci i ostatnie tchnienia.
- Ale ja, to ja. – stwierdziła, jakby porównanie jej do innych ludzi, było obrazą jej majestatu. Musiała przyznać rację Val. Gdyby miała trzynaście lat, w sumie nie ważne w jakim by była wieku, i pojawiłaby się możliwość wzięcia udziału w takim wydarzeniu, jakim był Truniej Trójmagiczny, to ona byłaby pierwsza w kolejce, by się zgłosić. I nie chodziło tu o błyszczący puchar czy pokaźną nagrodę pieniężną, ale o adrenalinę, dreszczyk emocji i balansowanie na krawędzi życia i śmierci - jednak to była Tonks, a w swoim mniemaniu miała zdecydowanie nierówno pod sufitem, a Potter… Zdaniem Dory, a właściwie zdaniem Charliego Weasleya, z którym dziewczyna się zgadzała, ten chłopak przeżył w swoim życiu za dużo i musiałby być strasznie nienormalny, żeby przyprawiać sobie jeszcze więcej kłopotów. - Wyjątek potwierdza regułę.
- Dobra, nie chodzi tu o to czy sam się zgłosił, czy nie. Chociaż w tym artykule jest napisane, że on chorobliwie poszukuje rozgłosu i mógłby być do tego zdolny, ale dobra… - Tu wzniosła ręce w poddańczym geście, jakby umywała ręce od tego co piszą redaktorzy. Porwała z biurka pogniecioną gazetę i śledząc tekst linijka po linijce, w zabójczym tempie odnalazła fragment, którego szukała i przeczytała na głos: - Wiadomo też, że Potter przyjaźni się z wilkołakami i olbrzymami. Pojmujesz? Z w i l k o ł a k a m i! – wrzasnęła głośno, gdy zauważyła, że przeczytany tekst nie zrobił na Nimfadorze żadnego wrażenia.
- Słuchaj, Val… Ja rozumiem, ale nie możesz wierzyć we wszystko co pisze Prorok. Zastanów się, przecież z naszej dwójki to ty odznaczasz się zdrowym rozsądkiem. Tym olbrzymem, o którym piszą najpewniej jest Hagrid – do najmniejszych to on nie należy. – westchnęła Dora, spoglądając na zegar, wiszący nas wejściem i odliczając czas do końca jej zmiany. Valeria prychnęła jak rozjuszona kotka, a takie zachowanie kompletnie do niej nie pasowało. Ona była tą, która zachowywała zimną krew i trzeźwy rozum, podczas gdy Tonks świrowała lekkomyślnie i narażała zdrowie swoje i innych. Jednak był jeden wyjątek, gdy zamieniały się one rolami. Temat, który sprawiał, że Val dostawała na głowę i kompletnie jej odbijało.
- A kto jest niby tym wilkołakiem, hm? – spytała poirytowana. – Jeżeli ten dzieciak zadaje się z tymi bestiami, to naprawdę powinien się udać na terapię do Świętego Munga na oddział zamknięty, ten dla psychicznie chorych.
                Wilkołaki były piętą achillesową Adamsówny, a przynajmniej było tak od szóstej klasy. Wtedy przez całe wakacje nikt nie miał z nią kontaktu. Wydawałoby się, że dziewczyna zapadła się pod ziemię i nie chce spod niej wyjść, ale gdy wróciła we wrześniu do szkoły, wszystko stało się jasne. Na szyi dziewczyny widniała odrażająca rana, która ewoluowała w trzy podłużne, blado-różowe blizny, sięgające od podbródka po prawy obojczyk. Okazało się, że podczas jednej z letnich pełni, nieznany nikomu wilkołak zaatakował dziewczynę, prawie rozszarpując jej gardło. Była to wówczas wielka sensacja, a od tamtej pory Valeria miała psychiczną fobię na punkcie wilkołaków. Tonks oczywiście wspierała przyjaciółkę, najlepiej jak umiała, jednak po tylu latach temat tych stworzeń zaczynał ją męczyć. Każda wzmianka w gazecie, każda nowa, bądź stara informacja, wszystko cokolwiek dotyczyło wilkołaków, było tematem głównym ich rozmów (a właściwie monologów Adamsówny). Tonks nigdy nie miała styczności z nikim, kto byłby zarażony likantropią, aczkolwiek nie zgadzała się w zupełności z Val – nie odważyła się jednak jej powiedzieć, że przesadza i naprawdę powinna się leczyć.
- Dobra, koniec tematu, bo zaraz znowu okaże się, że jestem idiotką, która nie rozumie twoich problemów. – zarządziła Nimfadora, wstając z niewygodnego fotela. – Jutro się okaże, jakie będą wyniki Turnieju i jutro o tym wszystkim pogadamy. - Tego dnia miał się odbyć finał Turnieju i Dora była przekonana, że prasa będzie się nad tym rozpływać przez kolejne tygodnie, dlatego niepotrzebnie marnować czas na rozmowę, którą powtórzy się jutro. Tonks była niezwykle ciekawa, kto wygra starcie. Z początku ta cząstka jej, która okazywała się być feministką, rozważała popieranie Francuzki, ale od razu odezwała się w niej sentymentalna duma z tego, że jest absolwentką Hogwartu i chociaż w normalnych okolicznościach rozstrzygnęło by to spór, komu kibicować, tak się nie stało… Hogwart miał dwóch reprezentantów, chociaż prasa zwykła o tym zapominać i rozpisywała się tylko na temat jednego z nich. Harry Potter i Cedrik Diggory również ze sobą rywalizowali – nie chodziło już o to, która szkoła wygra, a który z nich zdobędzie puchar. Choć większość społeczeństwa dopingowała Pottera, ignorując plotki na jego temat, to Tonks wolała Cedrika. W końcu oboje byli Puchonami, a Hufflepuff zawsze trzyma się razem! Nad wszystkim jednak przeważył fakt, że ona i Ced się znali. Dlatego Diggory musiał wygrać!
- Niech ci będzie, ale idę o zakład, że temu Potterowi znowu coś odwali. – mruknęła niezadowolona Val i z wysoko uniesioną głową oraz gazetą Tonks pod pachą wymaszerowała z biura młodocianych aurorów. Dora rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając jakiejś rozrywki, którą mogła by się zająć do końca zmiany, ale niczego takiego nie znalazła.
                Decydując się na zawód aurora, wyobrażała sobie to nieco inaczej. W jej wyimaginowanej wersji pracy nie było dnia, w którym nie ryzykowała swojego życia, łapiąc złoczyńców i pilnując by dosięgła ich sprawiedliwość – rzeczywistość była jednak inna, bardziej brutalna i nudna. Nie było codziennie akcji, nie było tylu przestępców, nie było ryzykowania życia, ale było za to bardzo dużo papierkowej roboty i siedzenia na niewygodnych fotelach w biurze.
                Biura aurorów były niewielkimi klitkami – biorąc pod uwagę, że w jednym miało się pomieścić aż czterech pracowników – o ścianach w kolorze bardzo brudnej bieli wpadającej w popiel. Cztery masywne biurka stały pod ścianami, złączone ze sobą po dwa, tak, że siedząc przy pracy, mogłeś spoglądać na wspólnika siedzącego naprzeciw. Przy każdym z biurek był ustawiony fotel na kółkach z wysokim oparciem, obity czarną skórą kiepskiej jakości, który był przyczyną licznych bólów pleców, siadających na nim osób. Tuż obok zaczarowanego okna, które sprawiało, że spoglądający przez nie miał wrażenie, jakby zerkał na Londyn z wysokości dziesiątego piętra, stała dużo mahoniowa szafa z licznymi półkami i szufladami, w których znajdowały się akta i dowody, dotyczące spraw, którymi zajmowali się aurorzy. Na jednej ze ścian wisiała tablica korkowa ogromnych rozmiarów, na której przywieszono zdjęcia, artykuły, karteczki, mapy i wszystko inne co mogło mieć jakikolwiek związek ze zleceniem, nad którym akurat pracowali, a obok drzwi, na których wisiała tabliczka z nazwiskami czterech aurorów, stał kosz na śmieci, który każdego dnia, gdy Tonks wbiegała do biura spóźniona, lądował na ziemi z hukiem, ogłaszając wszystkim, że Nimfadora przybyła. Samo biuro wydawało się być ponurym miejscem tortur, przepełnione wyjątkowo nudną i bezpłciową aurą, ale gdy pojawiali się w nim jego lokatorzy, nie było już tak źle…
                Jeżeli już mowa o lokatorach tego biura, warto byłoby ich odrobinę przybliżyć, ponieważ każdy z nich w jakiś sposób wpływa na Nimfadorę, a właściwie można by powiedzieć, że wszyscy wykorzystują najmłodszą współpracownicę, chcąc się wymigać od niechcianych zadań. Cały plan kocenia Dory obmyślił Martin Clark – najstarszy z całej czwórki, wysoki, barczysty mężczyzna o zielonych oczach i kruczoczarnej burzy włosów na głowie, która miała imitować nonszalancko i niedbale ułożoną fryzurę. Clark był osobą, z którą nikt nie chciałby pracować. Miał wyjątkowo wredny charakter i choć to nie był powód do dumy, pysznił się swoją arogancją i obłudą. Dopiekał Dorze w każdej wolnej chwili, ku uciesze Josha Bennetta.
Josh był zaledwie rok starszy od Nimfadory, a mimo wszystko zwracał się do niej per młoda, co niezwykle ją denerwowało. Właściwie Bennetta można było znieść, a czasami nawet udawało się z nim porozmawiać, ale tylko wtedy gdy nie było w okolicy Clarka, któremu młodszy auror bezustannie starał się przypodobać, będąc tym samym złośliwym w stosunku do Dory. Jeżeli chodzi o urodę, to był nawet w typie Tonks (do momentu, aż nie otworzył gęby). Josh, chociaż nie był tak wysoki i umięśniony co Clark, był dobrze zbudowany. Miał przydługawe włosy w odcieniu ciemnego blond, które niedbale opadały mu na czoło, wpadając do błękitnych oczu, w których czaił się dziecięcy błysk. Cała jego osoba ze szczególnym uwzględnieniem uśmiechu, którego perliście biały blask, aż bił po oczach, nadawała się na okładkę najnowszego numeru Czarownicy.
Ostatnią osobą, która współpracowała z dwójką nieznośnych facetów i Tonks, była wyjątkowo skromna, cicha i zamknięta w sobie dziewczyna, która nie dopiekała Dorze, ale też nie robiła nic, żeby powstrzymać Clarka i Bennetta – Catherine Mills. Przyglądając się temu co niejednokrotnie działo się w biurze tej zacnej czwórki, można by pomyśleć, że Cat znalazła się tylko przez przypadek w miejscu gdzie rzucano wyzwiskami, docinkami, ripostowało się wzajemnie, a temu wszystkiemu towarzyszyły wybuchy nagłego, niepohamowanego i wyjątkowo głupkowatego śmiechu. Nikt nie posądziłby tej niskiej, krótkowłosej brunetki o uroczym i szczerym uśmiechu o to, że mogłaby znać całą tą trójkę, w której skład wchodzili Tonks, Bennett i Clark.
                To właśnie przez swoich współpracowników Tonks siedziała teraz sama w pracy. Nie wierzyła, że dała się wrobić w zostanie po godzinach i odbębnienie papierkowej roboty – której i tak nie miała zamiaru robić. Przez ten czas, kiedy miała ciężko pracować, wolała pokręcić się po biurze, przewracając co chwilę jakieś przedmioty, które stały jej na drodze. Patrząc na zegar, po raz kolejny przeklęła swoją głupotę.
- Jak mogłaś wykazać się brakiem asertywności akurat dzisiaj, Tonks? – zapytała sama siebie, nie licząc na żadną odpowiedź. Przystępując z nogi na nogę i nucąc jakąś piosenkę, którą usłyszała rano w radiu, przeczekała ostatnie minuty i gdy tylko zegar wybił godzinę szesnastą, wybiegła z biura, nie zwracając uwagi na kosz na śmieci, który przewróciła.
                Mieszkańcy Anglii, a przynajmniej czarodzieje, byli bardzo ożywieni. Ministerstwo nie pozwalało im się nudzić. Już zeszły rok przyniósł im atrakcję, która właściwie rozpoczęła cały ten podniosły nastrój w kraju, a chodziło mianowicie o finał czterysta dwudziestej drugiej edycji Mistrzostw Świata w Quidditchu, na którym notabene Tonks miała możliwość być. Już wtedy wszyscy zakładali się kto wygra, a Ludo Bagman krążył między departamentami, nakłaniając wszystkich do obstawiania swoich faworytów. Zaraz po finale, który nie zakończył się do końca szczęśliwie, Ministerstwo ogłosiło kolejną nowinkę, która sprawiła, że ogólne podniecenie ogarnęło społeczeństwem czarodziejów – po raz pierwszy od dawna miał się odbyć Turniej Trójmagiczny i to w Hogwarcie. Ta zaniechana od dawna tradycja, która miała na celu zintegrowanie uczniów trzech różnych szkół, wróciła i wzbudziła niemałe zainteresowanie. Wszyscy zachowywali się jak dzieci, kiedy na tapecie pojawiał się temat Turnieju, a gdy okazało się, że Hogwart ma aż dwóch reprezentantów, w Ministerstwie Magii nie było niczego, co mogłoby odwrócić uwagę od Turnieju. Zastanawiano się jakie będą zadania, jak młodzież da sobie z nimi radę i kto wygra, a plotki wypisywane przez Ritę, dolewały oliwy do ognia.

                Nie żeby Tonks, spoglądała na to wszystko krytycznie – w końcu coś się działo, a Dora nie należała do osób, które lubowały się ciszą i spokojem. Sama też, po tym jak wszyscy reprezentanci ukończyli pierwsze zadanie, postanowiła w przypływie nagłej euforii i lekkomyślności postawić dwadzieścia galeonów na Cedrika, który jej zdaniem miał wygrać drugie zadanie. I wygrał! Obiecała sobie, że jak go kiedyś spotka, to go wycałuje, w końcu dzięki niemu wzbogaciła się nieco. Tego dnia, gdy emocje sięgały zenitu, bo miał się odbyć finał Turnieju, również miała zamiar dopingować Diggory’ego i to dokładnie z trybun. 

Witam, witam! Tak, dobrze widzicie... Oto jest pierwszy, sensowny post na tym blogu - co o tym myślicie? Wyszło długo, mam nadzieję, że nie za długo. Po prostu wpadłam w taki trans i musiałam się zmusić, żeby przerwać. Jakoś kulawo zakończyłam ten rozdział, chociaż... To wy powinniście mnie ocenić. Jestem taka ciekawa, co powiecie!Za pomoc w zbetowaniu dziękuję Katherine B. Do przeczytania! 

sobota, 17 stycznia 2015

Prolog

                 Co by było gdyby? – to najtrudniejsze i najczęściej zadawane pytanie na całym świecie, zadawane w każdej sekundzie, każdej minuty przez miliony ludzi. Co by się stało, gdym postąpił zupełnie inaczej? Prawda jest taka - nie ma na to odpowiedzi, nie ma i nigdy nie będzie rozwiązania tego odwiecznego problemu, a choć zazwyczaj wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, to i tak pozwalamy na to, by nasz mózg, nasza sfiksowana do granic możliwości podświadomość tworzyła niezliczone domysły i niespełnione scenariusze dotyczące naszego życia, które nigdy nie będzie dokładnie takie, jak byśmy tego pragnęli.
                Mówi się, że w obliczu śmierci, na chwilę przed tym jak znikniemy z tego świata, całe nasze życie przewija nam się przed oczami niczym film – klata po klatce uświadamiamy sobie wszystkie nasze życiowe błędy i sukcesy, które zdołaliśmy dokonać. Nie wielu tak naprawdę w to wierzy, ale nikt nie może nam udowodnić, że się mylimy – sami musimy tego doświadczyć. Pozostaje nam, więc samym dożyć do kresu naszej marnej egzystencji i przekonać się jak wyglądało nasze życie, które minęło tak szybko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
                Tonks nie umierała, przynajmniej nie fizycznie, a mimo to uporczywie starała się przywołać wszystkie swoje wspomnienia, wszystkie momenty, które znacząco wpłynęły na jej życie, zastanawiając się jakby się ono potoczyło, gdyby… właśnie gdyby co?
                W obliczu zaistniałej sytuacji, która mogła bezpowrotnie zmienić jej życie, a wymagała od niej natychmiastowej reakcji, zastanawiała się nad przeszłością, starając się zrobić to, czego nigdy nie robiła – wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. Spojrzała w jego oczy, przepełnione miłością, którą zawsze w nich dostrzegała, nieświadome tego co zdążyła już zrobić – nieświadome tego, że gdy jego nie było, ona podjęła decyzję, która złamie mu zaraz serce. Chyba, że…
                Jeszcze przed chwilą, nim on się pojawił, myślała, że podjęła dobrą decyzję. Przecież była z niej taka zadowolona, była taka dumna. Chciała mu się pochwalić, ale on… Zadawała sobie teraz pytanie A co jeśli to jednak nie jest słuszna droga? Co jeżeli teraz powinnam zmienić zdanie?
                Musiała podjąć decyzję, musiała zdecydować się na ścieżkę, którą będzie podążać przez resztę swojego życia. Nie potrafiła wybrać, nie widziała jaka będzie jej decyzja, ale wiedziała, że może wybrać tylko jedną opcję, a robiąc to straci część swoich najbliższych. Musiała wybrać między nimi.
                Nigdy nie zastanawiała się nad sensem życia, zawsze działała instynktownie. Dopiero teraz, gdy przyszło jej się zmierzyć z tym nieoczekiwanym dylematem, zdała sobie sprawę, że życie jest jedną, wielką grą, a ona… właśnie ją przegrywała.