sobota, 9 maja 2015

Rozdział III

10 sierpnia 1994 r.
            Każdy człowiek doświadczył w życiu takich momentów, których nie zapomni aż do kresu swych dni.  I nie chodzi tu o te złe chwile, które wspomina się z bólem w sercu i łzą w oku, ale o te dobre, na myśl o których pojawiają się wypieki na twarzy. A to właśnie była jedna z takich chwil. Uczucie, które rodziło się w sercu Tonks, do złudzenia przypominało to sprzed lat.
            Wtedy miała po raz pierwszy zagrać w szkolnym meczu Quidditcha. Wszyscy dziwili się, jakim cudem kapitan drużyny mógł wziąć do składu taką łamagę. Nie chodziło o to, że Tonks była nielubiana – wręcz przeciwnie! Ale każdy wiedział jaka z niej niezdara, a skoro nie była zdolna przejść stu metrów bez potknięcia, to jak miała utrzymać się na miotle przez cały mecz? Mimo to nie przejmowała się tym ani trochę. Cała emanowała radością i chociaż co chwila coś przewracała albo upuszczała, to nic nie było w stanie zepsuć jej nastroju – nawet wredne przytyki Ślizgonów. Spoconymi i drżącymi rękoma narzuciła żółtą szatę z numerem trzecim i chwyciła swoją Kometę, do której rączki przyczepione były dzwoneczki, mające przynieść jej szczęście. Tamten dzień był wyjątkowo słoneczny, a od strony jeziora wiał delikatny wietrzyk. Po kiepskiej przemowie kapitana, który chyba denerwował się bardziej niż wszyscy gracze razem wzięci, cała drużyna opuściła szatnie. Na stadionie przywitały ich oślepiające promienie światła i głośne okrzyki pozostałych uczniów. Nimfadora, której oczy biegały od jednej obręczy do drugiej, potknęła się niezdarnie o kępkę trawy, co wywołało śmiech na trybunach. Potem rozległ się gwizdek i… Niewiele pamiętała z samego meczu, jednak to niesamowite uczucie podniecenia, determinacja, gęsia skorka na całym ciele i niewymowna radość zapadły jej na stałe w pamięci. Mecz zakończył się zwycięsko dla jej drużyny, a dla niej samej złamaniem dwóch żeber, obojczyka i zwichnięciem nadgarstka. To były dla Nimfadory piękne chwile.
            A do jej albumu z niezapomnianymi wspomnieniami miał dołączyć i ten moment. Tak, to właśnie tego dnia miał się odbyć finał czterysta dwudziestych drugich Mistrzostw Świata w Quiddichu. Tonks była strasznie podekscytowana i resztkami silnej woli powstrzymywała się od tego, by nie skakać ze szczęścia. Takie wydarzenie mogło się już nie powtórzyć za jej życia i fakt, że była tutaj ze swoimi przyjaciółmi, sprawiał, że ten moment już na zawsze znajdzie miejsce w jej sercu. Ciotka Cationa dzięki swoim znajomościom załatwiła jej, Kirleyowi, Meaghan i Val bilety na samiutki finał i to w loży honorowej! Nimfadora była jej za to tak niezmiernie wdzięczna, że gdy tylko się o tym dowiedziała, rzuciła się na nią i ucałowała gorliwie w oba policzki. Meaghan była równie podekscytowana co Tonks, bo uważała, że jako nowy obrońca Chluby Portree miała wręcz obowiązek być obecną na finale. Przez całą drogę ona i Dora plotkowały o składach reprezentacji, szansach na wygraną i zaawansowanych zwodach zawodników, podczas gdy Valeria i Kirley szli za nimi kręcąc głowami z rozbawieniem.
- Powinniśmy już iść, ojciec na nas czeka. – oznajmił nagle wysoki mężczyzna ubrany w elegancki garnitur. Nie pasował do pozostałych, a okulary o rogowych oprawkach sprawiały, że wyglądał komicznie. Był to jeden z trzech Weasleyów, których Tonks i jej przyjaciele spotkali po drodze z terenu teleportacyjnego. Bill i Charlie byli przyjaciółmi Tonks, znali się z Hogwartu, a Percy był ich młodszym, bardziej irytującym bratem.
Charlie należał do grona najbliższych przyjaciół Nimfadory. Znali się od pierwszego dnia szkoły, kiedy to razem płynęli przez jezioro w jednej łódce. Weasley od samego początku sprawiał wrażenie miłego chłopaka, ale to nie wtedy się zaprzyjaźnili. Stało się to pół roku później. Nimfadora podrzuciła staremu Filchowi łajnobombę i zupełnie przypadkiem wpadła na Gryfona, który udaremnił jej ucieczkę - zrobił to oczywiście nieświadomie. Zabawne było to, że ich wielka przyjaźń zaczęła się od szlabanu. Charlie Weasley był osobą, której Tonks bezgranicznie ufała – przez całe dziesięć lat nigdy się na nim nie zawiodła, a on zawsze był przy niej. W jego postaci niskiego, umięśnionego, młodego mężczyzny było coś, co sprawiało, że na widok jego głębokich, błękitnych oczu, rudej czupryny i piegowatej twarzy, Tonks od razu się uśmiechała. Niestety dwójka przyjaciół widywała się wyjątkowo rzadko, ponieważ Weasley zdecydował się wyjechać z kraju i rozpocząć karierę jako badacz smoków w Rumunii. Dlatego też każde ich spotkanie obfitowało w liczne uściski, buziaki i nagłe wybuchy śmiechu. Charlie nie był jednak jedynym Weasleyem, który przyjaźnił się z Tonksówną.
Drugim był jego starszy brat Bill. Oczywiście poznali się oni dzięki Charliemu jeszcze w Hogwarcie i od razu bardzo się polubili. Bill był o wiele wyższy i jak uważało wiele kobiet, przystojniejszy od młodszego brata. Tonks nie mogła temu zaprzeczyć, bo chociaż ich twarze były niemalże identyczne, to jednak Bill przyciągał spojrzenia płci przeciwnej. Valeria również nie mogła się z tym nie zgodzić, bo jako jedna z wielu padła ofiarą uroku osobistego najstarszego z Weasleyów. Ich związek nie trwał jednak zbyt długo, a po rozstaniu Tonks była jedyną nicią porozumienia tej dwójki. Adamsówna próbowała przeciągnąć Nimfadorę na swoją stronę, opowiadając o swoim byłym niestworzone historie, które w większości były pewnie kłamstwem. Nie udało jej się to, ponieważ Tonks i Bill mieli wiele wspólnych tematów do rozmów i nigdy się nie kłócili. Ich znajomość polegała na luźnych relacjach – akceptowali się, tolerowali swoje wybryki i odmienne zdania, nie wymagali od siebie niczego, dzięki czemu ta przyjaźń nie była męcząca. Dla Weasleya Tonks była „gnomem”. I nie chodziło tu o jakąkolwiek pogardę, bo o czymś takim nie było mowy. Bill zaczął ją tak przezywać ze względu na różnicę wzrostu, jaka między nimi występowała. Tak jak brat miał błękitne, głębokie oczy i równie rude kędziory, które w przypadku Billa były długie do ramion. Często zaczesywał w kucyk, by mu nie przeszkadzały. Jego osoba mogła odstraszać wieloma kolczykami i trochę zbyt buntowniczym wyglądem, ale Tonks, która zdążyła poznać Billa już dość dobrze, wiedziała, że jest on bardzo pewny siebie, ambitny, pracowity i nade wszystko uwielbiał się śmiać.
Zdaniem Tonks we wszystkich Weasleyach, których zdążyła poznać, było coś takiego, co sprawiało, że nie ma możliwości, by nie darzyć ich sympatią. No, we wszystkich, oprócz jednego…
Percy Weasley, trzeci w kolejności syn Weasleyów, był wyjątkiem, który potwierdzał regułę. Nie to, żeby Tonks go nie lubiła, chociaż nie… Zdecydowanie go nie lubiła. Od jego braci biło rzadko spotykane ciepło, tak intensywne, że aż chciało się potarmosić pieszczotliwie te rude kłaki i przytulić ich mocno, a Percy po prostu trzymał wszystkich na dystans – i to bardzo duży dystans. Tonks, jak każdy człowiek, miała taki typ ludzi, którzy ją denerwowali, a ten urzędas właśnie był takim typem. Dla osoby takiej jak Nimfadora nie było nic gorszego od człowieka trzymającego się kurczowo zasad i pilnującego, by nie złamać najmniejszego paragrafu. Dlatego też z niezadowoleniem przyjęła fakt, że Percy musiał pojawić się ze swoimi braćmi.
- Tata nie jest mamą – przypomniał mu Charlie, który klepnął młodszego brata w plecy z taką siłą, że tamten potknął się. – Nie musimy mu się meldować co pięć minut.
- Oczywiście, że nie. Jesteśmy już dorośli, ale mimo to uważam, że powinniśmy dołączyć do ojca – stwierdził rzeczowym tonem Percy, poprawiając idealnie zawiązany krawat, który i tak był idealnie prosty. Tonks parsknęła śmiechem sprawiając tym samym, że reszta również przestała się powstrzymywać.
- Wdałeś się w matkę, bracie. – Bill złapał się za brzuch, który rozbolał go już od śmiechu. Najmłodszy Weasley fuknął coś jeszcze pod nosem i odszedł od grupy przyjaciół.
- Nie obrażaj się! Jesteśmy już dorośli! – zawołał za nim Kirley, co wywołało kolejną salwę śmiechu. Tonks wytarła łzę, która spłynęła jej po policzki i westchnęła ciężko. Uwielbiała przebywać w otoczeniu osób, które zawsze ją wspierały i sprawiały, że uśmiech pojawiał się na jej twarzy.
- Wybaczcie, on już taki jest. – Wzruszył ramionami Bill i puścił wszystkim oczko. Valeria prychnęła jak rozjuszona kotka na ten gest i posłała Weasleyowi mordercze spojrzenie, za co Tonks zafundowała jej porządną sójkę w bok. Wiedziała, że wspólna przeszłość Adams i Weasleya nie była zbyt kolorowa, ale Val mogła dać na wstrzymanie – chociażby ze względu na nią. Jednak Valeria była zbyt uparta, żeby chociażby zachowywać jakiekolwiek pozory choć śladowej ilości uczucia sympatii względem Billa.
            Doszli do skraju lasu, gdzie znaleźli puste pole z wbitą w ziemię tabliczką, na której widniał napis „McCormac”. Według mapki, którą dostali wynikało, że stadion jest tuż po drugiej stronie gaju idąc na skos, więc nie będą musieli się specjalnie śpieszyć na mecz. Tonks zrzuciła z siebie ciężki plecak i cupnęła na zielonej trawce, wzdychając ciężko i uśmiechając się w stronę wschodzącego słońca.
- No, dalej chłopcy. Do roboty! – zawołała wesoło, popędzając ich ruchem rąk, by zabrali się do rozbijania namiotu. W zachowaniu Dory, które nigdy nie było wymuszone, a autentycznie naturalne, było coś, co zawsze rozbawiało towarzystwo i rzadko kiedy ktoś się obrażał, gdy znowu palnęła coś głupiego. Tak było i teraz, męska część zebranych zmierzyła ją wzrokiem i uśmiechnęła się szeroko.
- No, właśnie chłopcy! – zgodziła się Mea i razem z Valerią, w geście kobiecej solidarności, usiadła obok Nimfadory. Pod wpływem wyczekującego spojrzenia dziewczyn, Kirley westchnął i rzucił okiem na Weasleyów ze zrezygnowaniem.
- Na nas nie patrz, Duke. To nie my będziemy spać pod tym namiotem. – stwierdził Bill, a Charlie podniósł ręce do góry w poddańczym geście, dając mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru mu pomagać. Załamany Kirley zabrał się do pracy, starając się ignorować chichot jego towarzyszy, którzy najwidoczniej świetnie się bawili przyglądając się jego staraniom. Gdyby mógł użyć magii, uporałby się z tym od razu.
            Jeden, średniej wielkości namiot, który na tle pozostałych rezydencji wyglądał dość mizernie, stanął w końcu tuż pod lasem, a Kirley wypiął dumnie pierś na jego widok. Składanie ich noclegowni zajęło mu sporo czasu.  I pewnie trwałoby o wiele dłużej, gdyby nie Weasleyowie, którzy w końcu się nad nim ulitowali i wspomogli go, nie szczędząc mu przy tym złośliwych uwag. Dziewczyny natomiast w tym czasie ruszyły na wycieczkę po polu campingowym w poszukiwaniu wodopoju, by nie umrzeć w najbliższym czasie z pragnienia.
To, co się działo na polu namiotowym, było nie do opisania. Zebrani z całego świata czarodzieje najwidoczniej mieli gdzieś ochronę antymugolską. Cały camping był wypełniony najrozmaitszymi namiotami - które w prawdzie namiotów wcale nie przypominały. Niejedna rodzina wyczarowała sobie przed swoją własną, przenośną rezydencją fontannę albo transparent mówiący o tym skąd dokładnie pochodzą. Trzeba było uważać, żeby przez przypadek ktoś nie wleciał w ciebie na miotle albo żeby jakieś dziecko nie pacnęło cię różdżką rodziców. Tonks miała wrażenie, że tylko ona i jej przyjaciele postarali się ubrać po mugolsku, bo wszyscy dookoła wyglądali, jakby zostali wyrwani dokładnie w tej chwili prosto z Pokątnej. Niektórzy wcale nie zmienili swoich strojów i paradowali w połyskujących szatach i szpiczastych tiarach, a inni mogli równie dobrze wyjść przed chwilą z psychiatryka. Kiedy już woda została przyniesiona, a namiot dumnie stał z naprężonymi linkami, zaczepionymi o śledzie, wszyscy wybrali się na poszukiwanie drewna, by móc rozpalić ognisko. Meaghan stwierdziła, że biwak nie może istnieć bez ogniska i ballad granych na gitarze.
            Słońce świeciło już wysoko na niebie, kiedy Bill i Charlie pożegnali się ze swoimi przyjaciółmi i ruszyli w górę wzniesienia, gdzie ich rodzina rozbiła swoje obozowisko. Ich pożegnanie nie było nazbyt czułe, bo mieli się zobaczyć jeszcze tego samego dnia na stadionie.
- Kirley, może któraś z nas to zrobi. – zaproponowała Mea, spoglądając na nieudolne próby rozpalenia ogniska przez jej brata. Od ponad kwadransa Duke starał się rozpalić ogień, co oczywiście mu się nie udawało.
- To wina drewna, jest mokre. Akurat wiatr zawiał. Nie patrzcie tak na mnie, bo mi się nigdy nie uda. – mówił co chwilę, rzucając swoim towarzyszkom złowrogie spojrzenia, tym samym rozśmieszając je. Val nie szczędziła mu zgryźliwych przywar i jawnie wyśmiewała się z jego braku zdolności. Tonks i Mea były wobec niego o wiele bardziej uprzejme, chociaż czasami nie potrafiły powstrzymać się od śmiechu.
 - Bardziej suchego drewna nie było. – zauważyła Tonks, szczerząc się do swojego przyjaciela. Kirley figurował na liście ważnych dla niej osobistości. Znali się od dziecka i przyjaźnili ze sobą równie długo. Ich znajomość była rodzaju tych, które miały trwać całe życie. To tak, jakby ich losy zostały ze sobą połączone nierozerwalnym węzłem, na długo zanim się urodzili. Byli dla siebie wsparciem, swoimi pokrewnymi duszami, jedno dla drugiego było ważniejsze niż rodzina. Gdyby świat miał się skończyć, a Tonks mogłaby ochronić jedną osobę, to byłby nią z pewnością Duke. Jednak w chwilach takich jak ta, Nimfadora pozwalała swojemu przyjacielowi najeść się trochę wstydu, by nabrał odrobiny pokory, której często mu brakowało – a i Dora miała w takich sytuacjach okazję do rozrywki, kiedy widziała jak jego twarz czerwieni się ze złości.
- Zaraz to rozpalę, mówię wam!
- Już to widzę – prychnęła Valeria, odpychając go od drewna. Chwyciła resztę zapałek i… już po chwili gałązki trawił ciepły, czerwony płomień. W żadnym słowniku nie ma takich słów, którymi można by opisać minę Kirleya - była ona tak komiczna, że Tonks i Mea wybuchły niepohamowanym śmiechem, od którego już po chwili rozbolały je brzuchy, a Val wystawiła język patrząc na niego z wyższością.
- Zasrana feministka. – warknął pod nosem i schował się w namiocie.
- Kirley nie wściekaj się! To tylko żarty!
            Nic nie jest wstanie dorównać emocjom, towarzyszącym kibicom na trybunach. Nie da się opisać tego, co czuła Nimfadora spoglądając na drużynę Irlandii, która szła łeb w łeb z Bługarami dając swoim fanom to, czego najbardziej pragnęli. Ryk tłumu ogłuszył na chwilę Dorę, której krzyk poniósł się razem z innymi echem po stadionie. Irlandia zdobyła kolejne punkty.
- Znicz, gdzie jest znicz?! – wrzeszczał Charlie, który siedział dwa rzędy niżej niż Dora, Val i McCormacowie razem ze swoją rodziną, i wychylił się przez barierkę. Cała loża honorowa była zapełniona. Rude grzywy Weasleyów podskakiwały tuż przy barierce, a w śród nich Tonks dostrzegała czarną burzę włosów. To musiał być Potter. Bill opowiadał jej, że jego młodszy brat – Ron – przyjaźni się z Chłopcem, Który Przeżył i jest on częstym gościem w ich domu. Niedaleko nich siedzieli przedstawiciele Ministerstwa Magii i ktoś, kogo Tonks wolałaby nie widzieć – Malfoyowie.
            Z teoretycznego punktu widzenia byli oni jej rodziną. Narcyza Malfoy, żona Lucjusza, wywodziła się z rodu Blacków, a dokładniej rzecz ujmując była siostrą matki Nimfadory. Tonks jednak nie miała nigdy okazji nazwać jej „ciocią” ani nawet porozmawiać ze swoim kuzynem Draconem. Dlaczego? Przecież to wręcz nienormalne, że nie zna się swojej rodziny. Ale w rodzie Blacków i spokrewnionych z nim rodzinach nic nie jest normalne. W momencie, gdy Andromeda postanowiła spędzić resztę swojego życia z Tedem – mugolakiem – Tonksem, jej siostry postanowiły wymazać ją ze swojego życia, a wszystko, co z nią związane, traktować tak, jakby nie istniało. Narcyzie nie wychodziło jednak to najlepiej, bo co chwilę posyłała Nimfadorze spojrzenia wypełnione pogardą, której przecież nie powinno się widzieć w oczach kogoś, dla kogo nie istniejesz.
- On go ma, Krum go złapał! Już koniec!         
            Krum wzniósł się powoli w powietrze, z wysoko uniesioną ręką, w której ściskał złotą piłeczkę, a ta część trybun, którą zajmowali kibice Irlandii, wstrzymała oddech. Nimfadora z otwartymi ustami wpatrywała się w Bułgara, nieświadomie zmieniając kolor swoich włosów na biały. Ciszę, która zapanowała na stadionie przerwały pojedyncze krzyki tych, którzy potrafili sami zsumować sobie punkty, a reszta ruszyła ich śladem dopiero wtedy, gdy na tablicy wyników pojawił się napis BUŁGARIA: 160, IRLANDIA:170. Okrzyki kibiców Irlandii stawały się coraz głośniejsze i wkrótce zmieniły się w wielki wybuch radości.
- IRLANDIA WYGRYWA!!! – ryknął Ludo Bagman będąc tak samo zaskoczony wynikiem jak reszta Irlandczyków. – KRUM ŁAPIE ZNICZA, ALE IRLANDIA WYGRYWA!!!
            Dźwięk gitary, wypływający spod palców Kirleya, które delikatnie muskały struny, z trudem przebijały się przez panujący na polu namiotowym gwar. Irlandczycy nie szczędzili swoich strun głosowych i wydzierali się w niebogłosy, jakby chcieli oznajmić całemu światu o swoim wielkim zwycięstwie. Grupa młodych przyjaciół wybrała jednak trochę odmienny sposób świętowania. Zebrali się wokół ogniska, gdzie każdy zajął wygodne miejsce, by móc spoglądać w tańczące najpiękniejszy układ płonienie i rozkoszować się smakiem gorącego kakao przy akompaniamencie muzyki.
- Krum spartolił sprawę. – stwierdziła Valeria, kiedy wymieniali się po raz kolejny wrażeniami po meczu. – Poczekałby jeszcze chwilę i mieliby wygraną w kieszeni. Oczywiste było, że to on złapie znicza.
- Gdyby nie on Irlandia zmiażdżyłaby ich, a tak przegrali z różnicą dziesięciu punktów. – Mea poprawiła się pod kocem i oparła się o drewniany pieniek. Val spojrzała na nią zdegustowana, oburzona faktem, że ktoś podważa jej zdanie i prychnęła cicho odwracając się do Meaghan tyłem. – Bułgaria nie miała szans, żeby się zgrać, przegrali z honorem i to dzięki Krumowi.
- Z resztą dobrze, że już to skończył. Jeszcze trochę i cała drużyna Irlandii pospadałaby z mioteł. – dodała Nimfadora okrywając się bluzą Kirleya, którą dał jej przed chwilą. – Bułgarzy prowadzili strasznie brutalną grę.
- Ale mimo wszystko czystą.
- Nie ważne ile łokci użyli, ile nosów połamali. Irlandia i tak wygrała! – skwitował ich wymianę zdań Kirley, rozpoczynając grać kolejną piosenkę na swojej gitarze.
            Zapadła cisza, a właściwie to milczenie, bo, jak Tonks przypuszczała, na spokój nie mieli co liczyć tej nocy. To był wspaniały dzień, jeden z tych, które Dora zapamięta na całe życie. Kakao już dawno się skończyło, a ogień powoli dogasał, ale i tak sprawiał, że ich twarze rumieniły się czerwienią gorąca. Nimfadora oparła głowę na kolanie Kirleya i spojrzała w bezchmurne niebo. Tysiące gwiazd jaśniało na bezkresie szlachetnego granatu migocząc w rytm tylko sobie znanej, tajemniczej melodii. Tonks uwielbiała spoglądać w niebo, mogła wtedy dostrzec to, czego nie jest w stanie ujrzeć na ziemi. Uśmiechnęła się na widok tej jednej gwiazdy, która przyciągała jej wzrok co noc od dwóch lat – Syriusz lśnił wysoko na sklepieniu w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa przebiegając swoją conocną drogę. Oby Syriusz równie skutecznie uciekał przed Ministerstwem, co jego gwiezdny odpowiednik przed świtem. – zażyczyła sobie Dora i w tym momencie spojrzała na okrąg księżyca, który majestatycznie górował nad innymi ciałami niebieskimi. Adams chyba też mu się przyglądała, bo po chwili powiedziała:
- Tylko jakiś skończony kretyn mógł się zgodzić na zorganizowanie mistrzostw podczas pełni. – Nikt jej nie odpowiedział, ale chyba jej to nawet nie przeszkadzało, a przynajmniej nie tak jak ich zdanie. Wszyscy, którzy znali Val, wiedzieli, że ma ona dość poważną awersję do wilkołaków i wszystkiego, co z nimi związane. Dlatego też prowadzenie jakiejkolwiek dyskusji na ten temat z Adamsówną było bezcelowe.
- Dostaliśmy nowe zlecenie. – oznajmił Kirley chcąc zapewne skończyć temat pełni i nie dopuścić do tego, że Valeria się nakręciła.
            Warto wspomnieć, że grupa przyjaciół jako dorosłe osoby, stanęły na wysokości zadania i zaczęły zarabiać na własne życie. Nie tylko Nimfadora zdecydowała się rozpocząć pracę, a przy tym spełnić swoje marzenia. Oprócz Tonks w Ministerstwie Magii pracowała również Valeria, której jednak niekoniecznie to odpowiadało. Marzeniem Adams było zostanie uzdrowicielem i rozpoczęcie pracy w szpitalu Św. Munga albo otworzeniu własnej kliniki. Niestety, lata ignorowania lekcji eliksirów, co odbiło się na jej przyszłości, uniemożliwiając jej tym samym ziszczenie swoich planów. Alternatywą była praca w ministerstwie, a dokładniej w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów w Służbach Administracyjnych Wizengamotu – robiła tam to, czego naprawdę nie znosiła - odbębniała papierkową robotę.
            Meaghan poszła w ślady swojej matki już w czasie wczesnych lat szkolnych. Nie była zła uczennicą, a raczej jedną z tych ponadprzeciętnych, jednak – co dziwne w przypadku Krukonki – żaden przedmiot nie wzbudził w niej takiej fascynacji jak latanie. Spędzenie reszty życia na miotle było jedyną możliwością, jaką dopuszczała do swojej głowy Mea i słusznie, bo już od dwóch lat należała do składu drużyny, w której niegdyś grała jej matka – Chluby Portree. Odnajdywała się tam doskonale jako obrońca, a raczej najlepszy obrońca od ostatnich dwóch dekad.
            Natomiast Kirley wybrał zawód, o którym marzą małe dzieci. Prawdę powiedziawszy nie miał stałej posady ani stałych zarobków. Właściwie trudno nazwać jego pracę pacą, to było bardziej hobby. Zarówno jak jego siostra był bardzo dobrym uczniem i wszyscy myśleli, że kiedyś zostanie kimś wielkim, ważną osobistością w Ministerstwie Magii, ale on wybrał inną drogę. Już na ostatnim roku Hogwart przyłączył się do kapeli, która nie była ani znana, ani lubiana, a nazwa Tańczące Hipogryfy nie przyjęła się za dobrze. Teraz jednak było zupełnie inaczej. Po zmianie nazwy na Fatalne Jędze i określeniu planu swojej działalności, wszystko uległo zmianie. Kapela zyskała na popularności i ilości fanów, a wśród nich górowała Nimfadora, która wiernie wspierała Duke’a w spełnianiu swoich marzeń.
- To tajemnica i nie powinienem wam tego mówić, ale…- Widać było, że bardzo chce im to wszystko powiedzieć i nie wytrzyma dłużej ukrywając ten sekret. – Będziemy grać w Hogwarcie.
            Tonks rozdziawiła szeroko usta i już miała krzyknąć z radości, ale do jej uszu doszedł inny dźwięk. To również był krzyk, a raczej wrzask i to tak przeraźliwy, że głos zamarł Dorze w gardle, a włos zjeżył jej się na karku. Umilkły okrzyki radości i śpiewy, a zastąpił je tupot kilkudziesięciu stóp i przerażone głosy.
- Ludzie, oni…
- Uciekają! – Kirley zerwał się na równe nogi rozlewając przy tym kubek kakao i wskazał ręką w stronę pola namiotowego. Przerażony tłum przeczesywał las namiotów w kierunku boru uciekając przed czymś, co zmieniło euforię wygranej w totalny chaos. Pogrążeni w ucieczce czarodzieje wymijali Tonks i jej towarzyszy, szturchając ich czasami i potykając się nieopodal nich. Strach malował się również na twarzach przyjaciół Dory, widziała to i wiedziała, że zwalczają teraz w sobie instynktowną chęć ucieczki. Pole campingowe wypełniały głośne gwizdy, ryki śmiechu i pijackie wrzaski.
- Śmierciożercy. – Nimfadora natychmiast złapała za różdżkę na widok tłumu czarodziejów, który maszerował z wyciągniętymi różdżkami do przodu. Wyglądali jak tajemne bractwo w swoich czarnych jak smoła szatach z kapturami, które sprawiały, że wyglądali tak, jakby nie mieli twarzy. Ponad ich głowami w powietrzu miotały się cztery postacie. Tonks rozpoznała w nich kierownika campingu i zapewne jego rodzinę. Czarodzieje pastwili się nad ich bezwładnymi ciałami, szydząc z ich bezskutecznych prób uratowania własnej godności.
- To bestialstwo! – Mea zasłoniła dłonią usta, wpatrując się również w rodzinę mugoli. Nimfadora nie mogła się z nią nie zgodzić. To, na co ta banda oprychów sobie pozwalała, było tak obrzydliwe, że nie można było na to bezczynnie patrzeć, dlatego też Tonks rzuciła się biegiem w kierunku oprawców mugoli.
- Tonks wracaj! – ryknął Kirley przekrzykując przestraszony tłum, ale Dora machnęła na niego jedynie ręką i rzuciła przez ramię:
- Zabierz dziewczyny w bezpieczne miejsce! 
            Do maszerującej grupy przyłączało się coraz więcej czarodziejów, rzucali oni zaklęcia na wszystkie strony podpalając namioty i demolując wszystko co stanęło na ich drodze, a jedynie nieliczny orszak funkcjonariuszy ministerstwa oraz pomagających im, tak jak Tonks, pozostałych czarodziejów starało się stawić im opór. Nimfadora starała się przedrzeć do środka. Strumień światła przemknął obok głowy wiszącego w powietrzu dziecka.
 - Zwariowałeś? – warknęła na Percy’ego Weasleya, który wyczarował ów zaklęcie. – Chcesz, żeby pospadali na ziemię?
            Rodzina mugoli kołysała się w powietrzu, krzycząc z przerażenia, jednak śmierciożercom nie było już tak do śmiechu. Mimo ich liczebności, która mogłaby przesądzić o ich przewadze, coraz więcej osób stawiało im opór i nie mogli już skupiać się tylko na maltretowaniu tych nieszczęsnych biedaków. Tonks nie wiedziała, jakie zaklęcia rzucać, bo nie miała pojęcia, który ze śmierciożerców podtrzymuje mugoli w powietrzu. Gdyby oszołomiła właśnie jednego z nich, to marny byłby los członków rodziny kierownika campingu.
            Siły ministerstwa rosły i nie umknęło to uwadze śmierciożerców, którzy zlękli się nie na żarty. Co chwilę słychać było głuche trzaski, które zawsze towarzyszyły teleportacji, a zastępy śmierciożerców topniały niczym lód na prażącym słońcu. Było ich coraz mniej, a rodzina mugoli kołysała się niebezpiecznie w powietrzu.
            Nagle stało się coś, czego nikt się nie spodziewał – ani ministerstwo, ani śmierciożercy. Ciemność nieba rozświetlił zielony blask, snop iskier wystrzelony gdzieś z lasu za ich plecami. Zajęło to jej chwilę, zanim zdała sobie sprawę, że to olbrzymia czaszka, stworzona z gwiazd, z wydobywającym się z jej ust językiem. Dookoła wybuchły okrzyki paniki i strachu.

            Na niebie po raz pierwszy od trzynastu lat pojawił się Mroczny Znak.


Doszłam do wniosku, że nie ma sensu planować dat publikacji rozdziałów. Dlaczego? Nie jestem w stanie się wyrobić. Wy czekacie, a ja mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Miałam zamiar dodawać rozdziały raz na dwa tygodnie, ale... Sami widzicie jak to jest.
Chciałam ruszyć dalej z opowiadaniem i opisać więcej wydarzeń w tym rozdziale, ale znowu mi nie wyszło. Trudno!
Pozdrawiam!