piątek, 13 marca 2015

Rozdział II

30 lipca 1982 r. Chelmsford
                Tonksowie byli bardzo dziwną rodziną, a przynajmniej tak twierdzili ich sąsiedzi, którzy wtykali swoje wścibskie nosy w nieswoje sprawy. Mimo, że żyli w domu, różniącym się od innych domostw w okolicy jedynie kolorem tynku i rodzajem kwiatów rosnących w donicach na werandzie, to ten dom pod numerem trzynastym emanował dziwna aurą, którą miejscowa wariatka, uważająca, że zna się na magii i widzi przyszłość, określiła za bardzo niepokojącą. Oczywiście gdyby ów kobieta faktycznie znała się na magii, wiedziałaby, że rodzina Tonksów jest częścią magicznego świata.
                Kiedy to jedenaście lat temu Ted Tonks wprowadził się do domu z numerem trzynastym, wszyscy mieli go za przyjaznego mężczyznę, którego zachowanie nie było ani trochę fascynujące. Co prawda parę ulicznych plotkar zapewniało, że opowiedział im on o swojej niespełnionej miłości do pewnej kobiety, która nieświadoma jego uczuć wyszła za innego i faktycznie Ted nie tryskał wówczas energią, a był raczej przygnębiony i pozbawiony chęci do życia. Aż pewnej deszczowej nocy, nocy pokroju tych, w które nikt nie wyciągnie cię z domu, bo błyskawice dają ci jasno do zrozumienia, że powinieneś zostać i zaszyć się pod kołdrą, na pustej ulicy pojawiła się kobieta i zapukała do drzwi pechowej trzynastki. Od tamtego dnia Ted był szczęśliwym człowiekiem.
                Andromeda – żona Tonksa – była piękną kobietą o wręcz szlacheckiej urodzie. Na pierwszy rzut oka było widać, że to kobieta z wyższych sfer. Połączenie jej z Tedem, który, choć nie był mężczyzną brzydkim, przy swojej partnerce wydawał się być pospolity, można było uznać za swego rodzaju pomyłkę. I była to prawda, jeżeli myślano w sposób typowy dla rodziny Blacków, z której pochodziła wybranka Tonksa. Według nich Andromeda nie miała prawa do żadnych kontaktów z osobą, której rodowód nie był czysty. Dromeda właśnie przez takie spaczone spostrzeganie rzeczywistości uciekła z rodzinnego domu. Jednak nikt oczywiście o tym nie wiedział, bo zażyłość sąsiedzka między tą rodziną, a innymi była bardzo nikła. Nikt nie mógł też wiedzieć, że to małżeństwo żyło w strachu, bo w ich świecie trwała wojna, a rodzina Andromedy była zdania, że ludzi takich jak Ted powinno się wymordować. To zapewne ten strach sprawił, że doszło do tragedii dziesięć lat temu, którą Tonksowie przestali rozpamiętywać dopiero wtedy, gdy Dromeda dowiedziała się, że jest w ciąży.
                Córka Teda była… no cóż, Nimfadora znacznie odstawała od innych dzieci. Nie chodzi o samo imię, które było powodem do żartów małolatów z osiedla, ale o całokształt tej dziewczynki. Była urodziwym dzieckiem, miała ładną dziewczęcą twarz o nieco trójkątnym kształcie, na której zawsze gościł rumieniec podniecenia, a malinowe usta wykrzywiały się w szerokim uśmiechu, ukazując białe jak perełki ząbki. Tym co świadczyło o odmienności od normalnych dzieci, były jej włosy. Sąsiedzi niejednokrotnie dziwili się jak to możliwe, że tak poważna kobieta, jaką była Andromeda, pozwalała swojej córce co chwilę farbować włosy i to w tak młodym wieku. Za każdym razem, gdy spotykało się Nimfadorę, można było zauważyć u niej nową fryzurę o dziwnym, rzucającym się w oczy kolorze - różowym, zielonym, niebieskim, fioletowym lub pomarańczowym. Przez to dziewczynka nie miała zbyt wielu przyjaciół – nie tylko dlatego, że dzieciaki nie chciały się z nią zadawać, ale również ich rodzice im tego zabraniali.
                Tonksowie nie byli dla innych idealnym odzwierciedleniem osób godnych ich sympatii, a przynajmniej niewielu znajomych ich odwiedzało. Właściwie ich gości można było zliczyć na palcach jednej ręki, a dokładniej na czterech palcach. Najczęstszym bywalcem w ich pechowym domu, którego można było nazwać częściowo domownikiem, był pewien młody mężczyzna, którego przyjazd zawsze zwiastował potworny warkot silnika i oślepiające światła jego motoru. Bywał u Tonksów często, a każda jego wizyta sprawiała, że w okolicy aż huczało od nowych plotek. Mówiono, że ów młodzian jest aż nieprzyzwoicie przystojny, szarmancki i emanuje od niego buntownicza aura. Podobno gdy kobieta, nieistotne czy młoda, czy stara, mężatka czy panna, spojrzała na jego szlachetne rysy, umięśnione ciało i zniewalający uśmiech, robiło jej się gorąco. Wszyscy zgodnie twierdzili, że mężczyzna ten musi być krewnym Andromedy, bo z pewnością nie Teda – on na takich krewnych był zbyt pospolity. Nikt nie znał go z imienia ani z nazwiska, młodzieniec nie podejmował rozmowy z żadnym z sąsiadów, ale wołano na niego tak, jak to robiła młodziutka Tonksówna – Syri. Było to zapewne jakieś zdrobnienie albo niedbała wymowa Nimfadory, jednak przylgnęło to do niego już na stałe.
                Kolejnymi gośćmi, którzy odwiedzali Tonksów była rodzina Duke’ów, a właściwie to rodzina McCormaców. Byli to niezaprzeczalnie przyjaciele Teda, a zwłaszcza pani McCormac. . Podobno ona i Ted znali się od dziecka i już od pierwszej chwili zapałali do siebie miłością, jaką czuje brat i siostra. Catriona McCormac miała dwójkę dzieci, których ojcem był niejaki Nicolas Duke – podobno rozwiedli się bez żadnego orzeczenia o winie, a Duke płacił regularnie alimenty na dwójkę swoich pociech, jednak dało się słyszeć pogłoski o pijackich zapędach Nicolasa. Meaghan była starsza od swojego brata o trzy lata. Osiągnęła już wiek trzynastu lat i w towarzystwie braciszka i przyszywanej kuzynki czuła się nad wyraz dojrzała. Mea wdała się całkowicie w matkę. Tak samo jak Catriona miała grube, połyskujące złotym blaskiem, sięgające pasa blond loki, które zazwyczaj dla wygody wiązała w luźny warkocz. Była wysoka i zgrabna, miała piękne błękitne oczy, zgrabny nosek i łagodny uśmiech. Meaghan słynęła ze swoich zdolności sportowych, które podobno odziedziczyła po matce. Gdyby sąsiedzi Tonksów orientowali się czym jest Quidditch, wiedzieliby również kim jest Catriona McCormac, bo była słynną ścigającą i kapitanem klubu Chluby Portree. Mea również była bardzo inteligentną osóbką, która z radością tłumaczyła bratu i kuzynce wszystko, czego ich młode, beztroskie główki nie były w stanie pojąć - nie bez powodu była w Ravenclawie. Jej młodszy brat Kirley był starszy od Nimfadory zaledwie o rok i nie ukrywał, że więcej łączyło go z przyszywaną kuzynką niż z siostrą. Kirley był ładnym chłopcem o jasnych, szarych oczach i czuprynie brązowych włosów, które zawsze opadały mu na czoło. On i Dora rozumieli się bez słów. Wraz z biegiem lat, podczas których dorastali razem, stali się najlepszymi przyjaciółmi i nikt nie mógł zaprzeczyć, że to dwie pokrewne dusze.
                To właśnie na Kirleya czekała Nimfadora tego dnia. Był środek lata, a koniec lipca przyniósł ze sobą straszne upały. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a każdy szukał chociażby skrawka cienia, by móc się skryć i chwilę odpocząć. Był to jeden z takich dni, gdzie temperatura jest tak wysoka, że każde odzienie jest zbędne, a drobny podmuch wiatru jest na wagę złota. Ted włączył właśnie zraszacz na ogródku, mieszczącym się z tyłu domu, by podlać trawę i wszelką roślinność ogrodową, ponieważ słońce sprawiało, że była sucha jak słoma. Mężczyzna, który dobił już do trzydziestki, bezwstydnie paradował w samych spodenkach, które podwinął jak najwyżej, by móc ochłodzić jak najwięcej ciała. Tonks nigdy nie mógł się poszczycić muskulaturą godną Adonisa, ale od kiedy mała Dora, która była strasznym niejadkiem, zaczęła pozostawiać po każdym obiedzie pół swojej porcji, - która przecież nie mogła się zmarnować - kilka zbędnych kilogramów widocznie odłożyło się na jego brzuchu. Gdy strumień wody ze zraszacza ochlapał jego rozgrzane od słońca ciało, uśmiechnął się i pogładził po brzuchu, który świadczył o zdolnościach kulinarnych jego żony. Stał przez chwilę z zamkniętymi oczyma, prażąc się na słońcu, aż do momentu, gdy usłyszał głos swojej partnerki:
- Ted, dlaczego pozwoliłeś jej biegać po ogrodzie w skarpetkach?
                Andromeda wyglądała przez okno, patrząc na niego srogo. Jej groźna mina nie zaniepokoiła mężczyznę, a wprawiła w jeszcze większą błogość. Nie chodziło o to, że Ted ignorował żonę albo próbował ją zdenerwować. Chodziło tu o jego uczucie. Andromeda nie była łatwą kobietą, tak przynajmniej powiedziała mu jego matka, kiedy przedstawił je sobie, ale nie można się temu dziwić patrząc na rodzinę, w której się wychowała. Jednak Ted uwielbiał w niej tą ślizgońską nutę, uwielbiał gdy marszczyła brwi i zaciskała usta w grymasie niezadowolenia, by po chwili uśmiechnąć się promiennie. Ted wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że nie był w stanie nic na to poradzić, a Dromeda pokręciła głową z dezaprobatą i odwróciła się od okna. Tonks mógłby się założyć o swoją roczną wypłatę, że uśmiechnęła się pod nosem, gdy on nie mógł tego dostrzec.
                Pani Tonks zaczesała za ucho kosmyk, który wypadł z ciasnego koka, w który upięła swoje włosy, by nie było jej za gorąco. Uwielbiała swoje długie, grube włosy, jednak w upalne dni były one strasznie uciążliwe. Weszła do kuchni i jej spojrzenie przykuła maleńka istotka o włosach koloru dojrzałej truskawki, które z resztą podjadała. Nimfadora siedziała na kuchennym stole w brudnych, niegdyś białych skarpetkach, które wybrudziła biegając po podwórku i błękitnej bluzeczce ubrudzonej gdzieniegdzie błotem i  lepkim sokiem z owoców. Dziewczynka wpatrywała się w okno, prawie nie mrugając. Szyba była naznaczona tłustymi odciskami palców i co chwile pojawiała się na niej mgiełka od ciepłego oddechu Dory. W normalnych okolicznościach Andromeda zwróciłaby jej uwagę. Powiedziałaby, że nie przystoi biegać w ubłoconym ubraniu, brudzić szyb i siedzieć na kuchennym stole. Jednak doskonale wiedziała, że córka zignorowałaby jej słowa, tak jak to zrobiła piętnaście minut temu.
- Spóźniają się. – odezwała się Nimfadora, nie odrywając wzroku od okna. Nie dało się tego ukryć, McCormacowie powinni się zjawić w domu Tonksów już kwadrans temu. Gdyby były inne czasy, Andromeda denerwowałaby się o ich bezpieczeństwo, ale szczęśliwy bieg wydarzeń sprawił, że nie musiała zaprzątać tym swojej głowy. Dora odwróciła się w stronę matki i przekrzywiając delikatnie głowę, spojrzała na Andromedę swoimi czarnymi jak węgielki oczami. – Zawsze mówisz, że nie można się spóźniać, że to niegrzeczne.
- Bo to prawda. – Kiwnęła głową, uradowana, że córka pamięta choć tyle z tego, co pani Tonks próbowała jej wpoić. – Czasami jednak z przyczyn niezależnych od nas nie zjawiamy się na miejscu o wskazanej porze.
Nimfadora zmarszczyła brwi i podrapała się po nosie, brudząc go przy tym odrobinę. Dromeda znała swoją córkę i wiedziała, że gdy przemyśli jej słowa, powie coś co zbije panią Tonks z tropu. Nimfadora kilka miesięcy temu skończyła swoje dziewiąte urodziny. Nikt nie oceniłby jej na taki wiek, bo i z wyglądu wydawała się młodsza, i jej zachowanie nie wskazywało, że przeżyła już tyle wiosen. Sąsiedzi określali córkę Tonksów jako dziecinną, jednak to nie była do końca prawda. Dora była osóbką wyjątkowo bystrą, o czym niestety zapominano, bo zwracano uwagę głównie na jej beztroskie podejście do życia, gadulstwo, ciekawość i wyjątkową niezdarność. Nimfadora pokręciła nosem.
- Czyli to nie zawsze jest moja wina, gdy spóźnię się na kolację. – stwierdziła rezolutnie, unosząc główkę wysoko. – Nie rozumiem więc, dlaczego zazwyczaj się na mnie złościsz.
                Andromeda miała już powiedzieć, że Dora spóźnia się z powodu swojego lenistwa i nieuwagi, ale dokładnie w tym momencie rozległ się dzwonek, zwiastujący pojawienie się gości. Nimfadora krzyknęła z radości i podskoczyła na kuchennym stole, by po chwili z niego zeskoczyć i wybiec z kuchni.
- Doro, zmień skarpetki!
                Każde spotkanie zaczynało się tak samo. Ted przytulał mocno Catrionę, całował ją w oba policzki i mówił, że nic a nic się nie zmieniła - bo jak miała się zmienić w ciągu miesiąca od ostatniej wizyty? Ona natomiast udawała obrażoną, bo Tonks nie zauważył jej nowej fryzury, ale po chwili rzucała mu się na szyję w przyjacielskim uścisku. W tym samym czasie dzieci Catriony witały się z Andromedą, wręczając jej zakupione przed chwilą w jakiejś cukierni ciasto i ściskały mocno Nimfadorę, a na końcu wskakiwały na Teda, który uwolnił się z objęć ich matki. Jeżeli chodziło o zażyłość miedzy mężem Andromedy, a młodymi McCormacami była ona duża, a z pewnością większa niż to wypadało u Nimfadory i Cationy. Nie, żeby Dora nie lubiła swojej ciotki, ale nie pałała do niej również wyjątkową miłością. Natomiast Ted dostąpił zaszczytu bycia ojcem chrzestnym zarówno Meaghan jak i Kirleya, a ta dwójka uwielbiała go. Po szczerych lub mniej szczerych komplementach, które wszyscy sobie prawili, udawali się do salonu, gdzie Andromeda podawała herbatę. Gdy dzieciaki pochłonęły łapczywie parę kawałków ciasta, uciekały od stołu, by móc się gdzieś pobawić. Dokładnie tak samo było też i tym razem. Mea, Kirley i Nimfadora wybiegli na ogródek, a dorośli zostali sami w pokoju.
                Andromeda nigdy nie czuła zazdrości o przyjaciółkę jej męża. Cationa była dla Teda jak siostra, a to ona była jego żoną. Jednak kiedy dwójka byłych Puchonów siadywała razem, zapominali o całym świecie i Dromeda czuła się wykluczona, bo historie, które wspominali, znała jedynie z opowiadań. Wstawała wtedy od stołu i przyglądała się trójce dzieci, bawiącym się beztrosko. Uśmiechała się pod nosem gdy Dora szczerzyła się w towarzystwie młodego Kirleya. Cationa i Ted snuli plany, że być może kiedyś wydarzy się coś takiego, że ich dzieci połączy coś więcej niż przyjaźń. Andromeda nie lubiła tego słuchać, ponieważ zawsze wtedy wracały do niej wspomnienia z jej rodzinnego domu. Niestety nie mogła przez całe spotkanie przyglądać się dzieciom i wracała wtedy do męża.
- Nicolas po raz kolejny spóźnia się z alimentami. Ten człowiek jest niereformowalny. – westchnęła Cationa, kręcąc głową. – Gdybyś przed ślubem powiedział mi jaki z niego człowiek, nie uwierzyłabym.
- Nie każdy człowiek, który postępuje źle, jest zły. – stwierdziła Andromeda, mierząc wzrokiem Cationę, która roześmiała się na dźwięk tych słów.
- Ależ oczywiście! Masz rację, Andromedo. – poparła ją McCormac.
- Kirley jest z nim bardzo związany, prawda? – spytał Ted, popijając herbatę.
- Uważa go za najlepszego ojca na świecie. – prychnęła Cationa, odkładając filiżankę z impetem na podstawek. – Gdyby był starszy i rozumiał trochę więcej... Mea wie co się dzieje i chociaż jest jej ciężko, to rozumie, że nie wszystko jest tak, jakbyśmy to sobie wymarzyli.
- Kirley ma dopiero dziesięć lat. – zauważył Ted i spojrzał na dzieci bawiące się w ogródku. – Dla nich świat nadal jest idealny.
                Jednak dorośli zazwyczaj mają błędne spostrzeżenie na temat swoich pociech. Ted nie mógł powiedzieć nic bardziej mylnego, bo choć ich pociechy liczyły niewiele wiosen, to nie były stworzeniami naiwnymi. Co prawda rodzice starali się ze wszystkich sił, by ich dzieci nie zostały dotknięte w żaden sposób przez wojnę, ale to było niemożliwe. Mea, Kirley i Nimfadora wychowali się podczas wojny i rozumieli więcej, niż wydawało się ich rodzicom. Żaden dorosły nie mógł się domyśleć o czym rozmawiają te urocze dzieci, podczas swoich zabaw.
- Naprawdę próbowali ci wmówić, że wyjechał? – zdziwiła się Mea, brudząc gołe stopy w mokrej od nawadniania trawie. Nimfadora, która była już cała umorusana błotem, spojrzała na nią swoimi czarnymi oczyma i wzruszyła ramionami. Młodej McCormacównie czasami przeszkadzała infantylność kuzynki. Była święcie przekonana, że ona, mimo że była tylko o cztery lata starsza od Nimfadory, była w jej wieku o wiele dojrzalsza. Kirley kopnął jakiś kamyk, który uderzył w ogrodzenie i spojrzał na siostrę.
- Powiedz jej co mówią  w Hogwarcie.
- Mówią o nim? – zdziwiła się najmłodsza z nich i spojrzała na rodzeństwo z ożywieniem.
- Oczywiście. – napuszyła się Meaghan. Najstarsza z dzieci bardzo chełpiła się tym, że uczy się już w tej wyjątkowej szkole, jaką był Hogwart. Zawsze gdy któreś z jej młodszych przyjaciół pytało ją o to, co się dzieje w zamku, opowiadała o tym z chęcią, czując się wyróżniona. – W Hogwarcie wszyscy czytają Proroka i wszyscy wiedzą, że…
- Że co? – zawołała zniecierpliwiona Tonksówna. Nie znosiła momentów, gdy ktoś wiedział coś, czego ona nie wiedziała. Tupnęła nóżką i skrzyżowała ręce, kiedy kuzynka nie odezwała się. – To mój wujek! Nie widziałam go od roku, a rodzice nie chcą o nim rozmawiać. Mam prawo wiedzieć!
- Mówią, że to on wydał Potterów i przez niego zginęli. – powiedziała cichutko Mea i spuściła głowę.
- Podobno jest szalony i zabił dwunastu mugoli, śmiejąc się. – dodał Kirley. Nimfadora cofnęła się o krok z przerażeniem wypisanym na twarzy. To, co mówili, nie mogło być prawdą. Znała swojego wujka i dałaby uciąć sobie rękę z różdżką - której jeszcze nie miała - za niego.
- On tego nie zrobił! Nie wierzę!
- Ale oni go już oskarżyli, Doro. – mruknęła prawie niesłyszalnie Meaghan, nakręcając na palec blond kosmyk. – Spędzi resztę życia w Azkabanie.

                W tym momencie życie Nimfadory, które do tej chwili bliskie było ideałowi, przybrało szare barwy. Jej ukochany wujek zniknął z jej życia prawie rok temu. Dora myślała, że to jej wina, bo coś źle powiedziała albo nieposprzątana pokoju, gdy ją o to proszono. Wiedziała jednak, że Syriusz wróci – czasami zdawało mu się znikać na pewien czas, ale zawsze wracał. Jednak teraz młodzi McCormacowie oświecili ją, a jej małe serduszko pękło w miejscu, które zarezerwowane było dla jej wujka.
Drugi rozdział już jest! Myślałam, że uda mi się go skończyć wcześniej i opublikować z tydzień temu. Niestety, moi nauczyciele postawili sobie jako punkt honoru, zapewnić nam "rozrywkę" na każdą wolną chwilę. Ale cichosza - to nie jest temat tego posta. Jestem ciekawa waszych opinii. Rozdział wydaje mi się całkiem udany... Dobra, jestem z niego zadowolona! A wy? Za zbetowanie ślicznie dziękuję Bubblegum!