30 lipca 1982 r. Chelmsford
Tonksowie
byli bardzo dziwną rodziną, a przynajmniej tak twierdzili ich sąsiedzi, którzy
wtykali swoje wścibskie nosy w nieswoje sprawy. Mimo, że żyli w domu, różniącym
się od innych domostw w okolicy jedynie kolorem tynku i rodzajem kwiatów
rosnących w donicach na werandzie, to ten dom pod numerem trzynastym emanował
dziwna aurą, którą miejscowa wariatka, uważająca, że zna się na magii i widzi
przyszłość, określiła za bardzo niepokojącą. Oczywiście gdyby ów kobieta
faktycznie znała się na magii, wiedziałaby, że rodzina Tonksów jest częścią
magicznego świata.
Kiedy
to jedenaście lat temu Ted Tonks wprowadził się do domu z numerem trzynastym,
wszyscy mieli go za przyjaznego mężczyznę, którego zachowanie nie było ani
trochę fascynujące. Co prawda parę ulicznych plotkar zapewniało, że opowiedział
im on o swojej niespełnionej miłości do pewnej kobiety, która nieświadoma jego
uczuć wyszła za innego i faktycznie Ted nie tryskał wówczas energią, a był
raczej przygnębiony i pozbawiony chęci do życia. Aż pewnej deszczowej nocy,
nocy pokroju tych, w które nikt nie wyciągnie cię z domu, bo błyskawice dają ci
jasno do zrozumienia, że powinieneś zostać i zaszyć się pod kołdrą, na pustej
ulicy pojawiła się kobieta i zapukała do drzwi pechowej trzynastki. Od tamtego
dnia Ted był szczęśliwym człowiekiem.
Andromeda
– żona Tonksa – była piękną kobietą o wręcz szlacheckiej urodzie. Na pierwszy
rzut oka było widać, że to kobieta z wyższych sfer. Połączenie jej z Tedem,
który, choć nie był mężczyzną brzydkim, przy swojej partnerce wydawał się być
pospolity, można było uznać za swego rodzaju pomyłkę. I była to prawda, jeżeli
myślano w sposób typowy dla rodziny Blacków, z której pochodziła wybranka
Tonksa. Według nich Andromeda nie miała prawa do żadnych kontaktów z osobą,
której rodowód nie był czysty. Dromeda właśnie przez takie spaczone
spostrzeganie rzeczywistości uciekła z rodzinnego domu. Jednak nikt oczywiście
o tym nie wiedział, bo zażyłość sąsiedzka między tą rodziną, a innymi była
bardzo nikła. Nikt nie mógł też wiedzieć, że to małżeństwo żyło w strachu, bo w
ich świecie trwała wojna, a rodzina Andromedy była zdania, że ludzi takich jak
Ted powinno się wymordować. To zapewne ten strach sprawił, że doszło do
tragedii dziesięć lat temu, którą Tonksowie przestali rozpamiętywać dopiero wtedy,
gdy Dromeda dowiedziała się, że jest w ciąży.
Córka
Teda była… no cóż, Nimfadora znacznie odstawała od innych dzieci. Nie chodzi o
samo imię, które było powodem do żartów małolatów z osiedla, ale o całokształt
tej dziewczynki. Była urodziwym dzieckiem, miała ładną dziewczęcą twarz o nieco
trójkątnym kształcie, na której zawsze gościł rumieniec podniecenia, a malinowe
usta wykrzywiały się w szerokim uśmiechu, ukazując białe jak perełki ząbki. Tym
co świadczyło o odmienności od normalnych dzieci, były jej włosy. Sąsiedzi
niejednokrotnie dziwili się jak to możliwe, że tak poważna kobieta, jaką była
Andromeda, pozwalała swojej córce co chwilę farbować włosy i to w tak młodym
wieku. Za każdym razem, gdy spotykało się Nimfadorę, można było zauważyć u niej
nową fryzurę o dziwnym, rzucającym się w oczy kolorze - różowym, zielonym,
niebieskim, fioletowym lub pomarańczowym. Przez to dziewczynka nie miała zbyt
wielu przyjaciół – nie tylko dlatego, że dzieciaki nie chciały się z nią
zadawać, ale również ich rodzice im tego zabraniali.
Tonksowie
nie byli dla innych idealnym odzwierciedleniem osób godnych ich sympatii, a
przynajmniej niewielu znajomych ich odwiedzało. Właściwie ich gości można było
zliczyć na palcach jednej ręki, a dokładniej na czterech palcach. Najczęstszym
bywalcem w ich pechowym domu, którego można było nazwać częściowo domownikiem,
był pewien młody mężczyzna, którego przyjazd zawsze zwiastował potworny warkot
silnika i oślepiające światła jego motoru. Bywał u Tonksów często, a każda jego
wizyta sprawiała, że w okolicy aż huczało od nowych plotek. Mówiono, że ów
młodzian jest aż nieprzyzwoicie przystojny, szarmancki i emanuje od niego
buntownicza aura. Podobno gdy kobieta, nieistotne czy młoda, czy stara, mężatka
czy panna, spojrzała na jego szlachetne rysy, umięśnione ciało i zniewalający
uśmiech, robiło jej się gorąco. Wszyscy zgodnie twierdzili, że mężczyzna ten
musi być krewnym Andromedy, bo z pewnością nie Teda – on na takich krewnych był
zbyt pospolity. Nikt nie znał go z imienia ani z nazwiska, młodzieniec nie
podejmował rozmowy z żadnym z sąsiadów, ale wołano na niego tak, jak to robiła
młodziutka Tonksówna – Syri. Było to zapewne jakieś zdrobnienie albo niedbała
wymowa Nimfadory, jednak przylgnęło to do niego już na stałe.
Kolejnymi
gośćmi, którzy odwiedzali Tonksów była rodzina Duke’ów, a właściwie to rodzina
McCormaców. Byli to niezaprzeczalnie przyjaciele Teda, a zwłaszcza pani
McCormac. . Podobno ona i Ted znali się od dziecka i już od pierwszej chwili
zapałali do siebie miłością, jaką czuje brat i siostra. Catriona McCormac miała
dwójkę dzieci, których ojcem był niejaki Nicolas Duke – podobno rozwiedli się
bez żadnego orzeczenia o winie, a Duke płacił regularnie alimenty na dwójkę
swoich pociech, jednak dało się słyszeć pogłoski o pijackich zapędach Nicolasa.
Meaghan była starsza od swojego brata o trzy lata. Osiągnęła już wiek trzynastu
lat i w towarzystwie braciszka i przyszywanej kuzynki czuła się nad wyraz
dojrzała. Mea wdała się całkowicie w matkę. Tak samo jak Catriona miała grube,
połyskujące złotym blaskiem, sięgające pasa blond loki, które zazwyczaj dla
wygody wiązała w luźny warkocz. Była wysoka i zgrabna, miała piękne błękitne
oczy, zgrabny nosek i łagodny uśmiech. Meaghan słynęła ze swoich zdolności
sportowych, które podobno odziedziczyła po matce. Gdyby sąsiedzi Tonksów
orientowali się czym jest Quidditch, wiedzieliby również kim jest Catriona
McCormac, bo była słynną ścigającą i kapitanem klubu Chluby Portree. Mea
również była bardzo inteligentną osóbką, która z radością tłumaczyła bratu i
kuzynce wszystko, czego ich młode, beztroskie główki nie były w stanie pojąć -
nie bez powodu była w Ravenclawie. Jej młodszy brat Kirley był starszy od
Nimfadory zaledwie o rok i nie ukrywał, że więcej łączyło go z przyszywaną
kuzynką niż z siostrą. Kirley był ładnym chłopcem o jasnych, szarych oczach i
czuprynie brązowych włosów, które zawsze opadały mu na czoło. On i Dora
rozumieli się bez słów. Wraz z biegiem lat, podczas których dorastali razem,
stali się najlepszymi przyjaciółmi i nikt nie mógł zaprzeczyć, że to dwie
pokrewne dusze.
To
właśnie na Kirleya czekała Nimfadora tego dnia. Był środek lata, a koniec lipca
przyniósł ze sobą straszne upały. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a
każdy szukał chociażby skrawka cienia, by móc się skryć i chwilę odpocząć. Był
to jeden z takich dni, gdzie temperatura jest tak wysoka, że każde odzienie
jest zbędne, a drobny podmuch wiatru jest na wagę złota. Ted włączył właśnie
zraszacz na ogródku, mieszczącym się z tyłu domu, by podlać trawę i wszelką
roślinność ogrodową, ponieważ słońce sprawiało, że była sucha jak słoma.
Mężczyzna, który dobił już do trzydziestki, bezwstydnie paradował w samych
spodenkach, które podwinął jak najwyżej, by móc ochłodzić jak najwięcej ciała.
Tonks nigdy nie mógł się poszczycić muskulaturą godną Adonisa, ale od kiedy
mała Dora, która była strasznym niejadkiem, zaczęła pozostawiać po każdym
obiedzie pół swojej porcji, - która przecież nie mogła się zmarnować - kilka
zbędnych kilogramów widocznie odłożyło się na jego brzuchu. Gdy strumień wody
ze zraszacza ochlapał jego rozgrzane od słońca ciało, uśmiechnął się i
pogładził po brzuchu, który świadczył o zdolnościach kulinarnych jego żony.
Stał przez chwilę z zamkniętymi oczyma, prażąc się na słońcu, aż do momentu,
gdy usłyszał głos swojej partnerki:
- Ted, dlaczego pozwoliłeś jej
biegać po ogrodzie w skarpetkach?
Andromeda
wyglądała przez okno, patrząc na niego srogo. Jej groźna mina nie zaniepokoiła
mężczyznę, a wprawiła w jeszcze większą błogość. Nie chodziło o to, że Ted
ignorował żonę albo próbował ją zdenerwować. Chodziło tu o jego uczucie.
Andromeda nie była łatwą kobietą, tak przynajmniej powiedziała mu jego matka,
kiedy przedstawił je sobie, ale nie można się temu dziwić patrząc na rodzinę, w
której się wychowała. Jednak Ted uwielbiał w niej tą ślizgońską nutę, uwielbiał
gdy marszczyła brwi i zaciskała usta w grymasie niezadowolenia, by po chwili
uśmiechnąć się promiennie. Ted wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że
nie był w stanie nic na to poradzić, a Dromeda pokręciła głową z dezaprobatą i
odwróciła się od okna. Tonks mógłby się założyć o swoją roczną wypłatę, że
uśmiechnęła się pod nosem, gdy on nie mógł tego dostrzec.
Pani
Tonks zaczesała za ucho kosmyk, który wypadł z ciasnego koka, w który upięła
swoje włosy, by nie było jej za gorąco. Uwielbiała swoje długie, grube włosy,
jednak w upalne dni były one strasznie uciążliwe. Weszła do kuchni i jej
spojrzenie przykuła maleńka istotka o włosach koloru dojrzałej truskawki, które
z resztą podjadała. Nimfadora siedziała na kuchennym stole w brudnych, niegdyś
białych skarpetkach, które wybrudziła biegając po podwórku i błękitnej
bluzeczce ubrudzonej gdzieniegdzie błotem i
lepkim sokiem z owoców. Dziewczynka wpatrywała się w okno, prawie nie
mrugając. Szyba była naznaczona tłustymi odciskami palców i co chwile pojawiała
się na niej mgiełka od ciepłego oddechu Dory. W normalnych okolicznościach
Andromeda zwróciłaby jej uwagę. Powiedziałaby, że nie przystoi biegać w
ubłoconym ubraniu, brudzić szyb i siedzieć na kuchennym stole. Jednak doskonale
wiedziała, że córka zignorowałaby jej słowa, tak jak to zrobiła piętnaście
minut temu.
- Spóźniają się. – odezwała się
Nimfadora, nie odrywając wzroku od okna. Nie dało się tego ukryć, McCormacowie
powinni się zjawić w domu Tonksów już kwadrans temu. Gdyby były inne czasy,
Andromeda denerwowałaby się o ich bezpieczeństwo, ale szczęśliwy bieg wydarzeń
sprawił, że nie musiała zaprzątać tym swojej głowy. Dora odwróciła się w stronę
matki i przekrzywiając delikatnie głowę, spojrzała na Andromedę swoimi czarnymi
jak węgielki oczami. – Zawsze mówisz, że nie można się spóźniać, że to
niegrzeczne.
- Bo to prawda. – Kiwnęła głową,
uradowana, że córka pamięta choć tyle z tego, co pani Tonks próbowała jej
wpoić. – Czasami jednak z przyczyn niezależnych od nas nie zjawiamy się na
miejscu o wskazanej porze.
Nimfadora zmarszczyła brwi i
podrapała się po nosie, brudząc go przy tym odrobinę. Dromeda znała swoją córkę
i wiedziała, że gdy przemyśli jej słowa, powie coś co zbije panią Tonks z tropu.
Nimfadora kilka miesięcy temu skończyła swoje dziewiąte urodziny. Nikt nie
oceniłby jej na taki wiek, bo i z wyglądu wydawała się młodsza, i jej
zachowanie nie wskazywało, że przeżyła już tyle wiosen. Sąsiedzi określali
córkę Tonksów jako dziecinną, jednak to nie była do końca prawda. Dora była
osóbką wyjątkowo bystrą, o czym niestety zapominano, bo zwracano uwagę głównie
na jej beztroskie podejście do życia, gadulstwo, ciekawość i wyjątkową
niezdarność. Nimfadora pokręciła nosem.
- Czyli to nie zawsze jest moja
wina, gdy spóźnię się na kolację. – stwierdziła rezolutnie, unosząc główkę
wysoko. – Nie rozumiem więc, dlaczego zazwyczaj się na mnie złościsz.
Andromeda
miała już powiedzieć, że Dora spóźnia się z powodu swojego lenistwa i nieuwagi,
ale dokładnie w tym momencie rozległ się dzwonek, zwiastujący pojawienie się
gości. Nimfadora krzyknęła z radości i podskoczyła na kuchennym stole, by po
chwili z niego zeskoczyć i wybiec z kuchni.
- Doro, zmień skarpetki!
Każde
spotkanie zaczynało się tak samo. Ted przytulał mocno Catrionę, całował ją w
oba policzki i mówił, że nic a nic się nie zmieniła - bo jak miała się zmienić
w ciągu miesiąca od ostatniej wizyty? Ona natomiast udawała obrażoną, bo Tonks
nie zauważył jej nowej fryzury, ale po chwili rzucała mu się na szyję w
przyjacielskim uścisku. W tym samym czasie dzieci Catriony witały się z
Andromedą, wręczając jej zakupione przed chwilą w jakiejś cukierni ciasto i
ściskały mocno Nimfadorę, a na końcu wskakiwały na Teda, który uwolnił się z
objęć ich matki. Jeżeli chodziło o zażyłość miedzy mężem Andromedy, a młodymi
McCormacami była ona duża, a z pewnością większa niż to wypadało u Nimfadory i
Cationy. Nie, żeby Dora nie lubiła swojej ciotki, ale nie pałała do niej
również wyjątkową miłością. Natomiast Ted dostąpił zaszczytu bycia ojcem
chrzestnym zarówno Meaghan jak i Kirleya, a ta dwójka uwielbiała go. Po
szczerych lub mniej szczerych komplementach, które wszyscy sobie prawili,
udawali się do salonu, gdzie Andromeda podawała herbatę. Gdy dzieciaki pochłonęły
łapczywie parę kawałków ciasta, uciekały od stołu, by móc się gdzieś pobawić.
Dokładnie tak samo było też i tym razem. Mea, Kirley i Nimfadora wybiegli na
ogródek, a dorośli zostali sami w pokoju.
Andromeda
nigdy nie czuła zazdrości o przyjaciółkę jej męża. Cationa była dla Teda jak
siostra, a to ona była jego żoną. Jednak kiedy dwójka byłych Puchonów siadywała
razem, zapominali o całym świecie i Dromeda czuła się wykluczona, bo historie,
które wspominali, znała jedynie z opowiadań. Wstawała wtedy od stołu i
przyglądała się trójce dzieci, bawiącym się beztrosko. Uśmiechała się pod nosem
gdy Dora szczerzyła się w towarzystwie młodego Kirleya. Cationa i Ted snuli
plany, że być może kiedyś wydarzy się coś takiego, że ich dzieci połączy coś
więcej niż przyjaźń. Andromeda nie lubiła tego słuchać, ponieważ zawsze wtedy
wracały do niej wspomnienia z jej rodzinnego domu. Niestety nie mogła przez
całe spotkanie przyglądać się dzieciom i wracała wtedy do męża.
- Nicolas po raz kolejny spóźnia
się z alimentami. Ten człowiek jest niereformowalny. – westchnęła Cationa,
kręcąc głową. – Gdybyś przed ślubem powiedział mi jaki z niego człowiek, nie
uwierzyłabym.
- Nie każdy człowiek, który
postępuje źle, jest zły. – stwierdziła Andromeda, mierząc wzrokiem Cationę,
która roześmiała się na dźwięk tych słów.
- Ależ oczywiście! Masz rację,
Andromedo. – poparła ją McCormac.
- Kirley jest z nim bardzo
związany, prawda? – spytał Ted, popijając herbatę.
- Uważa go za najlepszego ojca na
świecie. – prychnęła Cationa, odkładając filiżankę z impetem na podstawek. –
Gdyby był starszy i rozumiał trochę więcej... Mea wie co się dzieje i chociaż
jest jej ciężko, to rozumie, że nie wszystko jest tak, jakbyśmy to sobie
wymarzyli.
- Kirley ma dopiero dziesięć lat.
– zauważył Ted i spojrzał na dzieci bawiące się w ogródku. – Dla nich świat
nadal jest idealny.
Jednak
dorośli zazwyczaj mają błędne spostrzeżenie na temat swoich pociech. Ted nie
mógł powiedzieć nic bardziej mylnego, bo choć ich pociechy liczyły niewiele
wiosen, to nie były stworzeniami naiwnymi. Co prawda rodzice starali się ze
wszystkich sił, by ich dzieci nie zostały dotknięte w żaden sposób przez wojnę,
ale to było niemożliwe. Mea, Kirley i Nimfadora wychowali się podczas wojny i
rozumieli więcej, niż wydawało się ich rodzicom. Żaden dorosły nie mógł się
domyśleć o czym rozmawiają te urocze dzieci, podczas swoich zabaw.
- Naprawdę próbowali ci wmówić,
że wyjechał? – zdziwiła się Mea, brudząc gołe stopy w mokrej od nawadniania
trawie. Nimfadora, która była już cała umorusana błotem, spojrzała na nią
swoimi czarnymi oczyma i wzruszyła ramionami. Młodej McCormacównie czasami
przeszkadzała infantylność kuzynki. Była święcie przekonana, że ona, mimo że
była tylko o cztery lata starsza od Nimfadory, była w jej wieku o wiele
dojrzalsza. Kirley kopnął jakiś kamyk, który uderzył w ogrodzenie i spojrzał na
siostrę.
- Powiedz jej co mówią w Hogwarcie.
- Mówią o nim? – zdziwiła się
najmłodsza z nich i spojrzała na rodzeństwo z ożywieniem.
- Oczywiście. – napuszyła się
Meaghan. Najstarsza z dzieci bardzo chełpiła się tym, że uczy się już w tej
wyjątkowej szkole, jaką był Hogwart. Zawsze gdy któreś z jej młodszych
przyjaciół pytało ją o to, co się dzieje w zamku, opowiadała o tym z chęcią, czując
się wyróżniona. – W Hogwarcie wszyscy czytają Proroka i wszyscy wiedzą, że…
- Że co? – zawołała
zniecierpliwiona Tonksówna. Nie znosiła momentów, gdy ktoś wiedział coś, czego
ona nie wiedziała. Tupnęła nóżką i skrzyżowała ręce, kiedy kuzynka nie odezwała
się. – To mój wujek! Nie widziałam go od roku, a rodzice nie chcą o nim
rozmawiać. Mam prawo wiedzieć!
- Mówią, że to on wydał Potterów
i przez niego zginęli. – powiedziała cichutko Mea i spuściła głowę.
- Podobno jest szalony i zabił
dwunastu mugoli, śmiejąc się. – dodał Kirley. Nimfadora cofnęła się o krok z
przerażeniem wypisanym na twarzy. To, co mówili, nie mogło być prawdą. Znała
swojego wujka i dałaby uciąć sobie rękę z różdżką - której jeszcze nie miała -
za niego.
- On tego nie zrobił! Nie wierzę!
- Ale oni go już oskarżyli, Doro.
– mruknęła prawie niesłyszalnie Meaghan, nakręcając na palec blond kosmyk. –
Spędzi resztę życia w Azkabanie.
W
tym momencie życie Nimfadory, które do tej chwili bliskie było ideałowi,
przybrało szare barwy. Jej ukochany wujek zniknął z jej życia prawie rok temu.
Dora myślała, że to jej wina, bo coś źle powiedziała albo nieposprzątana
pokoju, gdy ją o to proszono. Wiedziała jednak, że Syriusz wróci – czasami
zdawało mu się znikać na pewien czas, ale zawsze wracał. Jednak teraz młodzi
McCormacowie oświecili ją, a jej małe serduszko pękło w miejscu, które
zarezerwowane było dla jej wujka.
Drugi rozdział już jest! Myślałam, że uda mi się go skończyć wcześniej i opublikować z tydzień temu. Niestety, moi nauczyciele postawili sobie jako punkt honoru, zapewnić nam "rozrywkę" na każdą wolną chwilę. Ale cichosza - to nie jest temat tego posta. Jestem ciekawa waszych opinii. Rozdział wydaje mi się całkiem udany... Dobra, jestem z niego zadowolona! A wy? Za zbetowanie ślicznie dziękuję Bubblegum!